Himalaista Adam Bielecki
Nie ma we mnie lęków. Nie robię tego dla sławy ani pieniędzy
Zdobycie ośmiotysięczników jako 4o. czy 41. w historii już mnie nie interesuje. Myślę, że prędzej zlecę ze szczytu na paralotni niż zjadę z niego na nartach - opowiada nam legendarny himalaista Adam Bielecki.
W czasie kariery wspinaczkowej Adam Bielecki, nominowany w Plebiscycie Herosi WP SportoweFakty w kategorii Osobowość - brał już udział w kilku spektakularnych akcjach ratunkowych. Nam opowiada, jak tragiczne wspomnienia wpływają na kolejne jego wyprawy i jak godzi swoją pasję z rolą rodzica.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: W minionym sezonie zasłynął pan akcją ratunkową pod Annapurną, gdzie uratował wspinacza Anuraga Maloo, który trzy dni spędził uwięziony w szczelinie głębokiej na 70 metrów. Finał akcji określano jako cud. Macie jakiś kontakt?
Adam Bielecki, jeden z najlepszych polskich himalaistów: Wymieniamy się regularnie mailami, a za dwa tygodnie lecę do Indii na zaproszenie Anuraga i Ambasady Polski w New Delhi. Z okazji naszego przyjazdu jest przygotowywane małe wydarzenie w ambasadzie. Już nie mogę się tego doczekać. To będzie bardzo wzruszający moment.
Nie miał pan koszmarów, bo przecież jako wspinacz też mógłby pan być na jego miejscu? To chyba najgorszy rodzaj śmierci, gdy leży się 70 metrów pod ziemią i samotnie czeka na własną śmierć.
To koszmar każdego wspinacza. Bycie uwięzionym we wnętrzu góry ze świadomością, że nikt po nas nie przyjdzie i niedługo umrzemy w samotności - brzmi przerażająco. Tym razem była to jednak historia Anuraga, a nie moja.
Zjeżdżał pan jednak w to miejsce i mógł poczuć na własnej skórze, co czuł uwięziony.
Zakładam, że sam nigdy nie wpakowałbym się w taką sytuację jak on. Nie zjechałbym ze starej liny poręczowej, nie wyjechał z niej. Ja wiem, że to błąd i dlatego nigdy tak nie robię. Zdaję sobie oczywiście sprawę, jak niebezpieczny sport uprawiam, że mogę zginąć w górach. Jest wiele spraw, których nie da się kontrolować jak choćby spadające kamienie, szczelina, której nie widać, czy choćby lawina. Jestem jednak pewny, że jeśli coś jest niebezpieczne, to nie jest to wystarczający powód, by przestać to robić. Kierowcy wsiadając do samochodu też nie myślą o tym, że zaraz będą wykonywać niebezpieczną czynność.
Trudno jednak porównać ryzyko wyjazdu samochodem do innego miasta choćby ze wspinaniem się.
Podczas każdej z tych czynności ufamy w swoje umiejętności. Zdaję sobie sprawę, że robię niebezpieczne rzeczy, ale ryzyko wyzwania kalkuluję przede wszystkim na etapie planowania danego projektu. W momencie, gdy jestem na wyprawie, nie ma już miejsca na strach i obawy.
Po tylu niebezpiecznych momentach da się odciąć emocje i negatywne wspomnienia?
Nie da się. Gdy idę na kolejną wyprawę, niosę w plecaku wspomnienie o tych, którzy w tych górach zostali na zawsze. Moim największym sukcesem w karierze wspinaczkowej jest to, że mimo tych wszystkich chwil wciąż potrafię się cieszyć górami. Wciąż tli się we mnie dusza sportowa. Przed kolejną wyprawą nigdy nie pomyślałem o tym, że robię to z obowiązku.
Uczestniczył pan w wielu niebezpiecznych sytuacjach, jak choćby słynne zejście z Broad Peaku, podczas którego zginęli Maciej Berbeka, czy Tomasz Kowalski, ale praktycznie nigdy nie był poszkodowany. Jak pan sobie to tłumaczy?
Może trudno to zrozumieć, ale faktycznie do tej pory wielokrotnie byłem świadkiem groźnych zdarzeń, ale praktycznie nigdy nie byłem ofiarą. Raz uderzył mnie kamień, zrobił delikatną dziurę w czole i połamał nos. Innym razem połamałem piętę czy łokieć. To jednak nic przy tym, że przecież spadałem z lawiną, byłem uderzony przez piorun. Nigdy nic poważnego mi się nie stało, więc może dlatego nie ma we mnie lęków.
Chodzenie po wysokich górach wciąż sprawia tę samą przyjemność, co jeszcze 10 lat temu?
Na przestrzeni ostatnich 10-20 lat najwyższe góry bardzo się zmieniły. Muszę przyznać, że się nimi rozczarowałem. Gdy byłem małym chłopcem i zaczynałem marzyć o wspinaniu się na ośmiotysięczniki, miałem w głowie obraz zbudowanych na podstawie książek i wspomnień bohaterów mojego dzieciństwa. Gdy jednak tam dotarłem, to okazało się, że wygląda to zupełnie inaczej.
Co ma pan na myśli?
Niestety, najwyższe góry są zarazem najbardziej popularne i zostały niemal w całości opanowane przez turystów. Mało tam jest przestrzeni dla sportowców. Z tego też powodu w ostatnich latach postanowiłem przenieść się ze swoją działalnością w nieco niższe góry. Może nie jest to aż tak ekscytujące dla kibiców, ale jednocześnie nie ma tam aż tyle śmieci, mnóstwa ludzi, lin poręczowych i komercyjnego himalaizmu.
Takie cele też dają poczucie spełnienia?
Mam z tego dużą przyjemność i w pełni spełniam się jako wspinacz. Rozumiem jednak, że przed nami jeszcze długa droga, zanim dziennikarze i opinia publiczna zrozumieją, że alpinizm nie toczy się tylko na ośmiotysięcznikach. Dziś wszyscy chcą słuchać głównie o najwyższych szczytach, ale dla mnie wysokość nie jest już najważniejszym wyznacznikiem. Mogę wręcz powiedzieć, że w tych najwyższych górach dzieje się ostatnio najmniej ciekawych rzeczy.
Jest pan zawodowym wspinaczem, utrzymuje rodzinę dzięki kolejnym wyprawom. Ale nie każda wyprawa może przecież kończyć się sukcesem, czy niewiarygodną akcją ratunkową, jak ta z Anuragiem, czy Elisabeth Revol. Odczuwa pan czasami presję na robienie czegoś niezwykłego?
Gdyby pojawiły się takie uczucia, to szybko bym je przepracował. Nie wspinam się, by zaspokajać cudze ambicje. Uprawiam ten sport dla siebie i realizuję cele, które wydają się ciekawe, a przede wszystkim odczuwam z tego przyjemność. Wysokość osiem tysięcy i więcej oczywiście ma w sobie coś magicznego. Nie wątpię, że da się tam znaleźć prawdziwą przygodę.
Ostatnio próbował pan poprowadzić nową drogę właśnie na jednym z nich - Annapurnie.
Nie zrezygnowałem definitywnie z ośmiotysięczników i nie jest powiedziane, że jeszcze tam nie wrócę. Nie ma we mnie jednak kalkulacji, że to mi się bardziej opłaca. Gdybym miał kalkulować, to pewnie zacząłbym robić Koronę Himalajów i Karakorum, wchodziłbym na te szczyty szybko i w dobrym stylu, zarabiał przy tym bardzo dobre pieniądze i udzielał mnóstwa wywiadów. Problem jednak w tym, że coś takiego zupełnie mnie nie kręci i nie pozwalałoby mi to spełniać się jako sportowiec. Mógłbym to robić, ale na pewno nie byłbym wtedy tak szczęśliwy, jak jestem obecnie. Tą drogą raczej nie pójdę. Moje cele muszą być zgodne z tym, jak ja rozumiem himalaizm.
Waldemar Kowalewski wspina się na swój kolejny ośmiotysięcznik i niedługo może zostać czwartym Polakiem, który zdobył wszystkie 14 najwyższych szczytów świata. Pana naprawdę to nie interesuje?
To był naprawdę ciekawy pomysł, ale jakieś 40 lat temu. Obecnie tym osiągnięciem może pochwalić się około 40 himalaistów, a moją ambicją jako sportowca nie jest zostanie 41., czy 42. himalaistą z takim osiągnięciem. Ten koncept już się wyczerpał. Oczywiście można byłoby spróbować robić to szybciej, czy tylko zimą. Nigdy jednak w górach nie miałem przyjemności z odhaczania kolejnych celów czy ścigania się z kimś. Nie wyznaczam sobie długofalowych planów, bo nie wiem, czy po kolejnej wyprawie znów chciałbym jechać w góry wysokie, czy może jednak będę miał ochotę na wspinanie w skałkach, czy eksplorację.
Co pan rozumie pod słowem eksploracja?
Jestem być może ostatnim pokoleniem, które może pojechać w miejsce, w którym do tej pory nie było żadnego człowieka. Ekscytuje mnie możliwość zdobycia góry, na której jeszcze nikogo nie było. Zresztą podobną przyjemność odczuwam z wytyczania nowych dróg i nie ma przy tym znaczenia, czy chodzi o Tatry, czy szczyty w Ameryce Południowej.
Niedługo będzie obchodził pan 41. urodziny. Od około 25 lat wspina się pan w najwyższych górach świata. Alpinizm bawi pana tak samo mocno jak jeszcze kilka lat temu?
Do dziś mam olbrzymią radość z przebywania w górach i wspinania się na nie. Zmieniam się jako człowiek, mam nieco inne cele, inne rzeczy mnie bawią. Wczoraj wróciłem z trzydniowego wyjazdu wspinaczkowego. To nie są rzeczy, które robię dla sławy czy pieniędzy. To dla mnie czysta przyjemność.
Za 10 lat wciąż będzie pan to robił, czy może jednak planuje spokojniejsze życie?
Nie mam wątpliwości, że będę się wspinał, dopóki będę miał na to siłę. Może nie zawsze na najtrudniejszych drogach, ale mam nadzieję, że wspinanie będzie ze mną do końca życia. Czasem faktycznie myślę o swojej sportowej emeryturze i pewnie stąd pomysł na zdobycie uprawnień instruktora. Na emeryturze chciałbym zarażać innych ludzi swoją pasją.
Ostatnio coraz więcej wspinaczy rywalizuje już nie tylko o kolejne wejścia, ale kolekcjonuje zjazdy na nartach z najwyższych gór. Myślał pan o tym?
Jeśli już miałbym zjeżdżać, to pewnie wybrałbym snowboard, a nie narty. Bez przesady jednak. Myślę, że prędzej zlecę ze szczytu na paralotni niż zjadę z niej na nartach.
Naprawdę ma pan takie plany?
Zainteresowałem się paralotniarstwem i czerpię z tego olbrzymią przyjemność. Staram się jak najwięcej latać, by w przyszłości móc zlecieć w ten sposób z jakiejś góry. Mam w sobie jednak sporo pokory, dopiero się uczę, a przede mną jeszcze sporo lekcji, zanim odważę się to zrobić.
To w ogóle możliwe?
Nie jest to łatwe, ale jest możliwe. Zresztą z większości ośmiotysięczników już dokonano takiej sztuki. Polska firma produkuje sprzęt, który w sumie waży 2,5 kilograma i mieści się do 30-litrowego plecaka. Wizja zlatywania z wierzchołków gór bardzo mnie pociąga i chciałbym to w przyszłości zrealizować. Nudzę się szybko i co jakiś czas potrzebuję próbować nowych rzeczy.
Ma pan coś jeszcze w planach?
Mam uprawnienia spadochronowe, jeżdżę na desce snowboardowej. Swego czasu biegałem ultramaratony górskie, jeżdżę wyścigi rowerowe na dystansach ultra. W ostatnim czasie taką rolę odświeżającą pełni w moim życiu właśnie paralotniarstwo. We wspinaniu czuję się ekspertem i coraz mniej rzeczy jest w stanie mnie zaskoczyć. Lubię próbować nowych aktywności, by znów poczuć świeżość, nieco więcej przerażenia, ale także ekscytacji. Fajnie jest czasami cofnąć się do roli nowicjusza w jakiejś dziedzinie.
Pana syn ma już 9 lat, a córka prawie 7. Marzy pan, by w przyszłości stanąć z nimi na szczycie jakiegoś ośmiotysięcznika?
Z dzieciakami regularnie chodzimy na ściankę wspinaczkową i jeździmy w skałki. W ostatnim czasie bardziej zafascynowane są jaskiniami, więc to jest nasza rodzinna aktywność. Na pewno nie będę ich wpychał do tego sportu, ale też nie zabronię, jeśli będą chciały to robić. Moją misją jest nauczenie ich, że w życiu warto się zmęczyć i warto przebywać na łonie natury. Mieliśmy już nawet biwak pod gołym niebem.
Czy to znaczy, że dzieci zdążyły już wejść na Rysy?
Rok temu byliśmy na trzydniowym obozie wędrownym w Beskidach. Być może to mój pierwszy rodzicielski sukces. Gdy spytałem ich, gdzie chcą jechać w kolejne wakacje, to dały mi wolną rękę w wybraniu miejsca, ale pod warunkiem, że będzie to w naturze, a nie w mieście.
W tym roku wybiera się pan jeszcze w wysokie góry?
Jestem właśnie w trakcie robienia kursu instruktora wspinaczki skalnej. W wysokie góry wrócę jesienią. Wybieram się na wyprawę eksploracyjną do Pakistanu, gdzie będę chciał się wspiąć na nienazwany i jeszcze niezdobyty sześciotysięcznik w masywie Karakorum.
Jest jeszcze szansa, że Polacy zbiorą się jeszcze kiedyś dużą ekipą, by wspólnie dokonać czegoś wielkiego w najwyższych górach świata?
Nie mam wątpliwości, że to kwestia kilku lat, gdy młodzi zaczną robić rewelacyjne przejścia w górach całego świata. Musimy dać im jeszcze parę lat. Myślę, że wtedy możemy liczyć, że polska tradycja wspinaczki wysokogórskiej zostanie podtrzymana.
Jakie ma pan jeszcze marzenia?
Chcę być zdrowy, by cieszyć się wspinaniem do końca moich dni. Zdaję sobie sprawę, że z wiekiem zwiększa się ryzyko kontuzji. Przez ostatnie lata niemiłosiernie eksploatowałem swoje ciało. Myślę, że czeka mnie jeszcze przynajmniej 10 lat wspinania na najwyższym poziomie.
Rozmawiał Mateusz Puka, dziennikarz WP SportoweFakty