Aleksandra Kałucka podczas gali olimpijskiej
Wielki powrót gwiazdy. Za dwa tygodnie Kałucka znów będzie trenować w Polsce
Koniec szkockiego etapu w życiu Aleksandry Kałuckiej. Medalistka olimpijska wraca do Polski i chce swoją przyszłość związać z ojczyzną. Jest tylko jedno "ale". Im mniej rozpoznawalna będzie, tym lepiej!
Aleksandra Kałucka to heroska nie tylko ze względu na wyniki sportowe, ale także okoliczności, w jakich je osiąga. Prawie nie widzi na jedno oko, w drugim ma wadę. O wyjazd na igrzyska w Paryża rywalizowała... z własną siostrą. Obie są wcześniaczkami, które do pełni sił dochodziły dzięki żmudnej rehabilitacji w bardzo młodym wieku. Są nierozłączną parą, wspierają się, ale musiały przełknąć gorzką pigułkę - jedna ze względu na pozbawienie siostry wyjazdu do Paryżu, druga przez brak szansy na medal.
Ola właśnie kończy studia na Uniwersytecie Edynburskim. To ze względu na nie kilka lat temu przeniosła się do Szkocji. Dziś jednak przygotowuje się do powrotu do kraju. Lot ma już za dwa tygodnie. Od nowa będzie przyzwyczajać się do ojczyzny.
Dawid Góra, WP SportoweFakty: Ma pani dość pytań o problemy ze wzrokiem?
Aleksandra Kałucka, brązowa medalistka olimpijska we wspinaczce sportowej: Trochę tak. Ileż można?
Jak ktoś ma wadę w jednym oku, w drugim widzi na 10 procent, a do tego zdobywa olimpijski brąz, to można nawet bardzo długo.
- Trzeba cisnąć, nie ma powodu, aby się poddawać. Wiele osób podchodzi do mnie i dziękuje za to, co robię. To np. rodzice, którzy mają wcześniaków, jest im ciężko, nie są pewni, jaka będzie przyszłość córek czy synów. Moja historia pokazuje, że warto mieć nadzieję. I takie wspominanie o moich problemach zdrowotnych jest w porządku. Inna sprawa, jak pytają dziennikarze. Zresztą, wszystko zależy od momentu.
Jaki teraz jest moment?
- Dobry. Gorzej, kiedy dostaję pytania o to po zawodach. Wygrywam, a dziennikarze pytają o wzrok. Czasem mam wrażenie, że nie wynik się liczy, że nie chodzi o to, jak się czuję po zawodach, ale tylko o to, żeby się klikało.
Pamięta pani szczególne podziękowania za swoją postawę?
- Ostatnio byłam na gali po premierze filmu "Mistrzynie". Podeszło do mnie młode małżeństwo. Po krótkiej rozmowie mąż, patrząc na żonę, powiedział, że dla niego to ona jest mistrzynią, bo urodziła ósemkę dzieci. Wśród nich były trojaczki, które przyszły na świat zbyt wcześnie. Ja, jako wcześniak, który osiąga sukcesy, daje im nadzieję. Takie stwierdzenia, jak ta męża o swojej żonie, długo siedzą w pamięci. Dla mnie również ta pani była prawdziwą heroską, mistrzynią… Można użyć jeszcze wielu słów. Tym bardziej miło, że tacy ludzie dziękowali też mnie.
Jest pani inspiracją.
- Sportowcy patrzą na siebie zupełnie inaczej. Jesteśmy równi sobie. O wynik walczymy codzienną pracą. Każdy z nas ma swoją historię. Tak naprawdę każda może zainspirować.
Po sukcesach Aleksandry Mirosław, pani i pani siostry zauważalnie zwiększyło się zainteresowanie wspinaczką w Polsce?
- Trudno powiedzieć, bo na co dzień trenuję w Szkocji. Nie chodzę też na komercyjne ścianki. Ale faktycznie słyszę, że coraz więcej ludzi trenuje wspinaczkę. Warto przy tym pamiętać, że to niebezpieczny sport. Wyjście na ściankę to nie godzina na siłowni - łatwo popełnić głupi błąd. Trzeba więc bardzo uważać.
Wspinaczka to dobry sposób na życie?
- Każdy sport jest dobrym sposobem na rozrywkę albo na całe życie. Przyznaję jednak, że czasem wolałabym uprawiać dyscyplinę, w której mogę mieć choć trochę słabszy dzień na treningu. We wspinaczce wystarczy niewielkie zmęczenie, aby zajęcia okazały się niemal bez sensu. W innych sportach w takich momentach można brać mniejsze ciężary, biegać trochę wolniej. U nas, kiedy nie ma odpowiedniego użycia siły przed startem wspinania, trening praktycznie idzie na marne.
Zawsze trzeba dawać z siebie sto procent.
- Tak, a przecież wystarczy kiepsko przespana noc, żeby rano obudzić się zmęczoną. U nas trzeba wystartować do treningu z określonego podstawowego poziomu. Inaczej nie ma szans na progres.
Jak się żyje w Szkocji?
- Dobrze, mam tu znajomych, dużo się nauczyłam. Tym bardziej jest mi smutno, że to koniec. W ciągu niecałych dwóch tygodni wracam do Polski na stałe.
Do Polski, czyli kraju, w którym jest pani rozpoznawalna.
- Tymczasem ja chcę, aby ludzie patrzyli na mnie, jak na każdego mijanego przechodnia. Mówienie o mnie przez pryzmat medalu olimpijskiego jest irytujące. Za granicą nikt na to nie zwracał uwagi. Nawet na uczelni niewielu wiedziało, co robię na co dzień. Kilku znajomych i paru wykładowców – tyle.
Pani historia sukcesu jest pełna przeszkód rzuconych przez los. To stąd ta skromność?
- Raczej nie rozumiem postrzegania sportowców jak gwiazdy. To jest normalna praca. Są choćby lekarze świetnie radzący sobie w swoim fachu, a o nich tyle się nie mówi. Nie rozumiem, dlaczego. Przecież tym bardziej na to zasługują.
Gdzie jest pani sufit? Brązowy medal igrzysk to na pewno nie jest szczyt marzeń. Gdyby w półfinale rywalizacji olimpijskiej nie trafiła pani na Aleksandrę Mirosław, byłoby srebro.
- Nie można tak do tego podchodzić. Równie dobrze mogłabym być czwarta. Każdy bieg jest inny. Tego dnia byłam trzecia i to jest cała analiza. Moim celem jest sportowy rozwój. Chcę być coraz lepsza, być lepszą wersją samej siebie. I widzieć progres. Na wyniki tego nie przekładam.
Teraz jest progres?
- Odpuściłam pierwsze starty w tym sezonie z wielu przyczyn. Generalnie jednak odpoczywam po igrzyskach, które kosztowały mnie mnóstwo zdrowia. Zarówno psychicznie, jak i fizycznie. Fakt, że walczyłam o udział w igrzyskach z własną siostrą, też mnie wyczerpał.
Przecież od igrzysk minęło już dziesięć miesięcy.
- Ale czas sportowca jest limitowany. Jeszcze jestem stosunkowo młoda, mam 23 lata, do kolejnych igrzysk zostało sporo czasu. Niedawno zmieniłam trenera, siłowo jestem w najlepszej formie w życiu. Na razie jednak nie przekłada się to na ścianę.
Celuje pani w olimpijskie złoto?
- Nie, trzy lata w sporcie to bardzo długi czas. Skupiam się na tym sezonie, w ogóle nie myślę, co będzie dalej.
Co, jeśli znów trzeba będzie walczyć z siostrą o udział w zawodach?
- Obie jesteśmy na takim poziomie, że nie ma opcji, abyśmy nie były powoływane razem. W ciągu najbliższych trzech lat nie będzie więc takiego problemu. O igrzyskach, jak już mówiłam, na razie nie myślę.
Rywalizacja z tak bliską sobie osobą sprawia, że wynik osiągnięty w pojedynczym biegu może być słabszy?
- Wręcz przeciwnie! To są najfajniejsze biegi. Zdarzało się tak już nieraz, a w ciągu roku jest sześć czy siedem zawodów Pucharu Świata, więc wyniki są różne.
Siostra to pani najlepsza przyjaciółka?
- To w ogóle najbliższa osoba w moim życiu. Bez niej nie byłoby mnie w miejscu, w którym jestem.
Igrzyska w Paryżu jeszcze bardziej was zbliżyły?
- Nie, bardziej się nie da. Wspieramy się każdego dnia, niezależnie od tego, która z nas startuje. I nie widzę opcji, aby w przyszłości miało się to zmienić.