Ograniczenia są tylko w głowie. Nigdy się nie poddaję

Nie chciałem być definiowany przez to, co złego mi się przytrafiło. Powiedziałem, że jeżeli wrócę na boisko i dalej będę grał, to strata oka nie będzie miała znaczenia - mówi nam Karol Bielecki, legenda polskiej piłki ręcznej. Opowiada, że nie było łatwo. - Grałem w okularach, a rywale koniecznie mazali szkła klejem, żeby mnie zniechęcić.

Jak często opowiada pan o swoim wypadku? W 2010 roku w meczu reprezentacji Polski stracił pan lewe oko po niefortunnym zagraniu rywala.

Myślę, że mówiłem o tym grubo ponad sto pięćdziesiąt razy, ale nie w wywiadach, a przy okazji różnych spotkań motywacyjnych, na przykład w szkołach lub w firmach.

Jakie są zazwyczaj reakcje słuchaczy?

Ludzi na ogół interesuje ta historia i też często inspiruje. W dużej większości kojarzą to zdarzenie. Stałem się namacalnym dowodem na to, że jeżeli człowiek chce i ma plan, to może osiągnąć wszystko.

Co pan zazwyczaj mówi?

Przybliżam swoje położenie przed wypadkiem. Miałem 28 lat, byłem w świetnym momencie kariery - w reprezentacji Polski i Bundeslidze. I nagle przyszło załamanie, zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Na pewno nie chciałem stać się ofiarą tego wypadku i być definiowany przez to, co złego mi się przytrafiło. Obawiałem się scenariusza, że będę żył myśląc, jak wiele zostało mi odebrane przez przypadek. Wziąłem jednak los w swoje ręce i sam nim pokierowałem.

W jaki sposób?

Skupiałem się na tym, by wypadek stał się dla mnie szansą pokazania, że mogę być jeszcze mocniejszy. Powiedziałem sobie, że jeżeli wrócę na boisko i dalej będę grał w ręczną, to strata oka nie będzie miała znaczenia.

Podczas przemówień próbuję pokazać, że nie można się skarżyć na okoliczności. Ja walczyłem o siebie, o swoją przyszłość i stan psychiczny w dalszym życiu. Nie mogłem się poddać bez walki. Powiedziałem sobie, że muszę to zrobić, choć wiele osób mówiło: "Odpuść".

Ile razy dochodził pan do ściany?

Miało to miejsce zwłaszcza na początku. Byłem nastawiony, że raczej nie będę kontynuował kariery. Po pierwszych treningach i rehabilitacji zobaczyłem, że robię małe kroczki i zapaliła się lampeczka w tunelu. W pierwszym meczu w Bundeslidze zdobyłem jedenaście bramek. To był niesamowity powrót, który dał mi motywację.

Ale pierwsze dni po wypadku były mocno dołujące. Podczas meczów sparingowych gogle parowały, pot na nie trafiał. Byłem też narażony na ataki na twarz i okulary. Rywale w lidze byli bezwzględni. Walili mnie po głowie, klej z rąk wycierali o gogle, żebym miał gorszą widoczność. Byłem przerażony po każdym takim zagraniu. Bałem się, że mogę stracić drugie oko i jeszcze bardziej pogorszyć swoją sytuację. Wiele razy mówiłem w domu: "A może nie warto w to brnąć?". Ale nie akceptowałem sytuacji, w której będę musiał żyć ze świadomością, że odpuściłem.

Na boisku pokazywałem, że niesportowe zagrania rywali nie robią na mnie wrażenia i nie zamierzam się zrażać. Niedługo później zawodnicy z innych drużyn odpuścili.

Trudno panu wracać do tamtych chwil?

Zupełnie nie. To część mojej historii. Musiałem na nowo walczyć o swój byt w sporcie, tyle że z jednym okiem. Cieszę się, że miałem za sobą zespół, trenera i menedżera. Nikt mnie nie skreślił, nie zaszufladkował. Teraz mówię córce, że w życiu bywa trudno, ale tylko od ciebie zależy, jak do tego podejdziesz. Albo powiesz - straciłem tylko oko, albo ten wypadek stanie się twoim demonem, który będzie cię w życiu dusił. Ograniczenia są tylko w naszej głowie.

Jak pana dzieci zareagowały na tę opowieść?

Córka ma 8 lat, syn 5. Hania nieraz wracała do tego tematu przed snem. Leżąc w łóżku, przed zaśnięciem prosiła, bym jeszcze raz opowiedział, jak do tego doszło. Staram się wytłumaczyć dzieciom, że jeżeli chcemy w życiu do czegoś dojść, to musimy podejmować wyzwania i mierzyć się z przeciwnościami losu. Dzieci też próbują swoich sił w sporcie. To ważne, bo zewnętrzny obraz świata przedstawia często idealne życie, a wiemy, że tak nie jest. Przez zakrzywiony przekaz dzieciaki boją się później podjąć wyzwania w obawie przed krytyką.

Czego się pan nauczył po wypadku?

Warto zwracać się o pomoc. Zdałem sobie z tego sprawę dopiero później. Wiem, że bez wsparcia zespołu, w którym grałem, nie byłbym w stanie wrócić do odpowiedniej formy. Taktyka była ustawiana nieco pod moje atuty. Chodzi mi nawet o sam sposób podawania mi piłki, bym następnie mógł dać korzyści drużynie. Powiedziałem głośno w szatni, że potrzebuję pomocy chłopaków, bo sam nie dam rady. Za to im dziękuję.

Pamięta pan powrót? List do pana napisał ówczesny premier Donald Tusk. A w hali w Kielcach widniał wielki napis: "Cały kraj, cała hala, chyli czoła przed dumą handballa".

Ludzie do tej pory dają mi odczuć, że pamiętają o trudnych chwilach, które przeszedłem. Nawet teraz, gdy prowadzę własną firmę i buduję kontakty, często podkreślają w rozmowach, że dostaję szansę, kredyt zaufania za to, co zrobiłem po stracie oka. To bardzo budujące. Ludzie widzą, że skoro się czegoś podjąłem, to na pewno się nie poddam.

Czym się pan teraz zajmuje?

Od pięciu lat prowadzę firmę produkującą opakowania i... wychowuję dzieci.