Julita Ilczyszyn ściga się w miejscach niedostępnych dla ludzi
- Biegnąc samotnie w nocy na pustyni w Namibii, błagałam siebie, by nie zerkać w lewo. Wiedziałam, że śledzą mnie groźne zwierzęta – tak chwile grozy podczas ekstremalnie trudnego Racing the Planet wspomina Polka Julita Ilczyszyn.
Nauczycielka wychowania fizycznego w 2022 roku została pierwszą Europejką, która zdobyła tytuł Wielkiego Pustynnego Szlema, czyli ukończyła w jednym roku pięć ekstremalnie trudnych biegów ultra, liczących po 250 kilometrów. Polka ścigała się na pustyni w Namibii, na pustyni Atacama w Chile, w Gruzji, na pustyni Gobi w Mongolii oraz na Antarktydzie.
Mateusz Puka, WP SportoweFakty: Wyzwanie, które pani ukończyła, wydaje się trudne do pojęcia. Pamięta pani swój najbardziej dramatyczny moment podczas kolejnych etapów?
Julita Ilczyszyn: Choć zmagamy się z trudnymi warunkami atmosferycznymi, niebezpiecznymi zwierzętami, to dla mnie największym zagrożeniem okazał się człowiek. Podczas jednego z etapów, gdy zapadł zmrok, jedna z uczestniczek wyścigu chciała siłowo odebrać mi latarkę. Gdybym ją straciła i została samotnie na pustyni, mogłabym przypłacić to życiem. Przed rozpoczęciem każdego biegu podpisujemy bowiem dokument, w którym deklarujemy, że za konsekwencje ewentualnego zagubienia się na trasie nie odpowiada organizator. To zresztą nie był jedyny moment, bo raz byłam blisko wycofania się z rywalizacji.
Co się stało?
Na Atacamie rozpętała się przerażająca burza piaskowa. Nie było widać nic na odległość kilku metrów. Dodatkowo wiatr był tak porywisty, że zwiał stół, który pechowo uderzył w namiot jednego z najmocniejszych zawodników. Biegacz odpoczywał w nim po etapie, a stół uderzył go w kolano, łamiąc rzepkę i zrywając więzadła. Wtedy jedyny raz pomyślałam sobie, że moja pasja nie ma sensu i jest zbyt ryzykowna. Byłam blisko wycofania się z rywalizacji. Organizatorzy przerwali rywalizację, a gdy burza się uspokoiła, zamówili wszystkim pizzę. To było jak wybawienie.
Domyślam się, że rywalizując w najodleglejszych zakątkach Ziemi, często miała pani kontakt z dziki zwierzętami. Nie bała się pani takich spotkań?
Jedną z największych zalet wyścigów Racing the Planet jest to, że mamy okazję ścigać się w miejscach niedostępnych dla ludzi. Biegałam ze świadomością, że poza innymi uczestnikami w promieniu stu kilometrów nie ma żadnego życia. To podnosiło poziom adrenaliny. Z tego też powodu każde spotkanie z dziki zwierzętami było ryzykowne. Nic nie może równać się jednak sytuacji w Namibii.
Może pani opowiedzieć?
Zapadła już noc, a ja miałam problem z biegiem, bo dostałam zapalenia panewki biodrowej. Jednocześnie cały czas słyszałam dziwne odgłosy nieopodal mnie. Wiedziałam, że muszą śledzić mnie jakieś dzikie zwierzęta, ale błagałam się w myślach, by nie patrzeć w tamtą stronę. Wyobrażałam sobie najdziwniejsze scenariusze. Gdy odgłosy stawały się coraz głośniejsze, nie wytrzymałam i ujrzałam stado hien. Każdy, kto choć raz widział te zwierzęta na wolności, pewnie mnie zrozumie, wyglądały przerażająco. Bałam się tak mocno, że minął mi cały ból i zaczęłam szybciej biec. Nie wiedziałam, co robić, a w odległości 40-50 metrów cały czas spacerowało obok mnie kilkanaście hien, które wydawały charakterystyczne odgłosy zbliżone do chichrania się. Pocieszałam się, że skoro żywią się padliną, to być może mnie nie zaatakują.
Ale udało się uciec.
Sytuacja wydarzyła się około pięciu kilometrów przed metą. Przede mną i za mną nie było wtedy żadnego innego uczestnika, więc nie miałam wyboru i musiałam jeszcze szybciej zmierzać do mety. Na szczęście hieny nie miały pomysłu, by mnie zaatakować. W obozie inni uczestnicy tłumaczyli mi, że ataki na ludzi praktycznie się nie zdarzają, a zwierzęta są po prostu ciekawe, co człowiek robi na ich terenie.
Faktycznie tak jest?
To był mój pierwszy bieg ultra w takich warunkach, ale kolejne doświadczenia faktycznie to potwierdziły. Na swojej drodze spotykałam jeszcze skorpiony, węże, pawiany, dzikie lamy, wielbłądy i konie, a większość z nich uciekała na widok człowieka. Najodważniejsze były zwierzęta na Antarktydzie, ale tam mieliśmy zakaz zbliżania się do nich na odległość mniejszą niż pięć metrów. Choć zagrożenia życia nie było, to takie spotkania często kończyły się nieprzyjemnie.
Co ma pani na myśli?
Okazało się, że pingwiny tylko w wyobrażeniach są miły zwierzętami, a w naturze to bardzo złośliwe istoty. Biegaliśmy tam po pętlach i korzystaliśmy z wydeptanych śladów, bo śnieg był tak głęboki, że każde zejście z trasy sprawiało, że trzeba było brodzić po pas. Pingwiny polubiły tę "zabawę" i często stawały nam na drodze. Mieliśmy do wyboru, albo czekać aż przejdą, albo iść na około po śniegu. Na długo zapamiętam także spotkanie z foką, która położyła się w naszym biwaku akurat na plecaku z całą moją żywnością. Gdy inni pokonując kolejne pętle mogli się posilić, ja przez 50 kilometrów nie zjadłam dosłownie nic i mogłam tylko bezradnie patrzeć na fokę leżącą na moim plecaku. Zeszła z niego dopiero po zakończeniu rywalizacji, ale plecak był tak zniszczony, że i tak nie mogłam nic zjeść.
Czytałem, że podczas rywalizacji cały czas musicie mieć swój sprzęt i jedzenie ze sobą. To samo dotyczy także picia?
Zasada jest taka, że musimy mieć ze sobą co najmniej 37 najważniejszych rzeczy, w tym jedzenia na cały wyścig. Nasze plecaki ważą przynajmniej po 10 kilogramów, ale na szczęście jedyne ograniczenia nie dotyczą wody. Policzyłam, że podczas jednego z etapów w Namibii wypiłam w sumie 14 litrów wody. W Polsce rzadko piję więcej niż dwa litry, ale tam potrzebowałam tyle, by się nie odwodnić. Co ważne, pobranej wody nie można wylewać ani nawet się nią polewać.
Dlaczego?
To ekstremalne wyzwanie, więc organizatorzy zdecydowali, że woda może nam służyć jedynie do picia. Nie można się nią ani polewać, ani myć. Jedna z zawodniczek otrzymała trzy godziny kary za to, że po jednym z dni postanowiła umyć sobie włosy. Można się śmiać, ale taka kara znacząco zmniejsza szansę na zmieszczenie się w limicie.
Czy to oznacza, że po około 50 kilometrach biegu w ekstremalnych warunkach nie macie do dyspozycji hotelu i łazienki?
Na tym właśnie polegają te wyścigi. Śpimy w osiem osób w czteroosobowym namiocie, jemy tylko liofilizowane jedzenie i korzystamy tylko z akcesoriów, które mamy w plecaku. Potrzeby fizjologiczne załatwiamy poza namiotem, korzystając z parawanów.
Naprawdę da się wytrzymać sześć dni ekstremalnego wysiłku fizycznego bez prysznica?
Proszę wierzyć, że nawet podczas 50-stopniowego upału na pustyni w Namibii nie było z tym wielkiego problemu, bo było tam tak sucho, że pot praktycznie od razu parował ze skóry. Najgorzej pod tym względem było w Gruzji, gdzie przez sześć dni rywalizowaliśmy w błocie, deszczu i gradzie. To było upadlające doświadczenie, bo smród własnego ciała był nie do wytrzymania. Jednym z najwspanialszych życiowych doświadczeń był z kolei prysznic po tym wyścigu. Dziwiłam się, że mają tam aż tak brudną wodę, bo przez kilka minut w brodziku była brązowa woda. Okazało się, że tak dużo brudu było na mojej skórze. Po takich przeżyciach jeszcze mocniej docenia się własne życie.
Biegała pani w 50-stopniowym upale i -20 stopniach Celsjusza. Da się w ogóle przyzwyczaić organizm do takich temperatur?
Moje ciało całkiem dobrze przystosowuje się do upałów, a klimat panujący na pustyni sprawia, że nieco inaczej odczuwa się tam wysoką temperaturę. Co do Antarktydy, to mieliśmy spore szczęście, bo w wyniku anomalii pogodowej rywalizowaliśmy przy około -17 stopniach. Byłam cały czas w ruchu i miałam na sobie zaledwie dwie warstwy. Ciepłe leginsy i bluzkę oraz kurtkę przeciwdeszczową. Największej ochrony wymagała głowa, stopy i dłonie.
Domyślam się, że po takich doświadczeniach trudno jest wrócić do normalnego życia i pracy jako nauczyciel wychowania fizycznego. Poradziła sobie pani z tym?
Po powrocie mąż przez ponad dwa tygodnie pytał mnie, kiedy w końcu wrócę umysłem do normalnego życia. Ja mentalnie cały czas byłam na wyścigu. Przyznam, że to wyzwanie zmieniło moje życie, a dziś zupełnie inaczej patrzę na wiele spraw. Dzieci w szkole często mnie pytają o moje wspomnienia, a ja chętnie im opowiadam.
Ma pani w planach jakieś kolejne wyzwania?
Problem w tym, że nie znajdę już chyba czegoś równie szalonego. Pod tym względem czuję pustkę. Na szczęście wspomnienia z ostatniego wyzwania wciąż są we mnie żywe. Obecnie szykuję się do biegu na pustyni Wadi Rum w Jordanii.
Jak wyglądają takie przygotowania?
Codziennie staram się spędzać czas na bieganiu, na rowerze, ewentualnie na siłowni. Dużo chodzę z plecakiem, bo w ten sposób przyzwyczajam organizm do wyzwania. Cały czas testuję swoje ciało i czuję, że jestem coraz bliżej limitu. To dodaje mi adrenaliny i szczęścia, że wciąż mogę trenować i podejmować się takich szalonych wyzwań. Choć mam dwie córki i rodzinę, to cały czas zamierzam być aktywna fizycznie i taki styl życia chcę promować.